czwartek, 21 kwietnia 2016

Rozdział XV - Poczucie winy


Wysłali mnie daleko, bym znalazła fortunę
Skrzynię wypełnioną diamentami i złotem
Dom żył cieniami i potworami
Korytarze jęczały echem

I siedziałam sama, w łóżku aż do rana
płacząc "oni idą po mnie"
Próbowałam zachować te sekrety dla siebie
Mój umysł jest jak śmiertelna choroba

Jestem większa niż moje ciało
Jestem zimniejsza niż ten dom
Jestem wredniejsza niż moje demony
Jestem większa niż te kości


I wszystkie dzieci płakały
"proszę przestań, przerażasz mnie"
Nie mogę powstrzymać tej okropnej energii
Cholera, prawda, powinniście się mnie bać
Kto ma kontrolę?
Halsey – Control

-Dlaczego mnie nie ocaliłaś? – ponowił pytanie, a ja myślałam, że zaraz się rozpłaczę – Mogłaś uratować nas wszystkich…

-Mogłaś mi pomóc… - rozbrzmiał kolejny głos, tym razem kobiecy. Odwróciłam się w jego stronę i zobaczyłam…mamę, całkiem nagą.

Kobieta była tak chuda, że  było jej widać każde żebro, a nawet każdą kość. Na głowie nie miała ani jednego włosa. Jej usta całkowicie straciły kolor, a oczy przypominały pęknięte żarówki, takie zniszczone…

-Mogłaś mi przemówić do rozumu… - mówiła chyba jeszcze słabszym głosem niż Tim – Gdybyś mnie przekonała do usunięcia ciąży, nadal bym żyła… To ty mnie zabiłaś, nie choroba.

-Nie, nie, nie… - złapałam się za głowę i odwróciłam od nich wzrok – To się nie dzieje naprawdę…

-Rachel… - pojawił się kolejny głos, ale nie miałam odwagi się odwrócić – Tak się dla ciebie poświęciłem… A ty? Zostawiłaś mnie?

-Nie…

-Opuściłaś i porzuciłaś na pastwę losu…

-Nie, to nieprawda – sama nie wiem, czy mówiłam to do siebie, czy do Sama.

-Krzywdziłem się dla ciebie, ale ty tego nie zauważałaś…

-Przepraszam… - mówiłam drżącym głosem i ze łzami w oczach.

-Czy wiesz, czym się stałem?

Jego ostatnie zdanie było zupełnie inne. Nie słyszałam w nim smutku, rozpaczy, a  jedynie wrogość i nienawiść, jakby było ono czymś w rodzaju ostrzeżenia. Nagle poczułam jego zimną dłoń na moim nadgarstku.

-Nie!

Odwróciłam się, wyrwałam dłoń i wystrzeliłam w postać z fioletowymi oczyma z blastera w rękawicy. Sam, a raczej coś w rodzaju jego widma rozpłynęło się, by po chwili ponownie się pojawić.

-Teraz ty mnie krzywdzisz… A ja chciałem ci tylko pomóc.

-Nie – pokręciłam przecząco głową – Nie w ten sposób – spuściłam wzrok i cicho westchnęłam. To nie była prawda, ale musiałam przeprosić za swoje winy – Jeżeli was zawiodłam, przepraszam – zwróciłam się do całej trójki – Nie chciałam byście przeze mnie cierpieli – po moim policzku spłynęło kilka łez – Pragnęłam jedynie byście przy mnie byli… Chciałam mieć w was oparcie i nie pomyślałam, że wy mogliście chcieć tego samego… Wybaczcie mi, proszę…

Cisza. Żadne z nich się nie odezwało. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że zniknęli. Wszyscy troje. Rozpłynęli się. Wzięłam głęboki wdech i ze zmęczenia upadłam na kolana. To wszystko mnie powoli przytłaczało. A teraz ta wizja… Strach przed poczuciem winy za czyjeś cierpienie… Ale nie pokonałam jej walką, a szczerą rozmową, przeprosinami. Najwyraźniej i tak mogę walczyć z moimi lękami.

-Dziękuję… - wyszeptałam – Dziękuję, że mi wybaczyliście…

***

Szukaliśmy dalej, aż w końcu, Maddy dała znać, że znalazła więźniów na trzynastym piętrze. Podobnie, jak wcześniej, korzystając z idiotyzmu conów pojechaliśmy windą na dane piętro i dotarliśmy do dziewczyny. Pięć cel, zamkniętych na cztery spusty. Nie chcieliśmy hałasować, by niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi, więc nie używaliśmy broni. Niestety bez ładunków wybuchowych nie mogliśmy otworzyć wrót. Nadszedł czas, by użyć naszego asa w rękawie.

Jack połączył się z bazą i poprosił o most, przez który chwilę później przeszedł  Soundwave. Trzeba przyznać, że od kiedy milczący bot jest po naszej stronie, misje infiltracyjne czy ratunkowe idą nam szybciej. Wave podszedł do panelu znajdującego się przy środkowych drzwiach celi i podłączył się do niego poprzez swoje „macki”. Byliśmy gotowi na  ewentualny atak, gdyż recepty mogły wykryć otwarcie mostu, ale nic się nie wydarzyło. W pewnym momencie drzwi wszystkich cel otworzyły się. Prędko podbiegłam do pierwszej z prawej i weszłam do środka. Było bardzo ciemno, normalnie pewnie nic bym nie widziała, ale z moimi soczewkami nie było tak źle. Tylko trzy osoby. Dwie kobiety, w tym jedna około czterdziestki, a druga poniżej dwudziestki, a także mały chłopiec. Być może byli rodziną. Powoli, by ich nie przestraszyć podeszłam bliżej i uklękłam przy całej trójce, kulącej się w rogu pomieszczenia.

-Spokojnie, nic wam nie będzie – mówiłam szeptem – Jesteśmy tu, by wam pomóc.

-Nie możecie – odezwała się starsza z kobiet – Nikt nie może… -Posłuchajcie, wiem, że się boicie, ale nic wam nie grozi.

-To nieprawda – powiedziała młodsza – Byli tu inni… Wszyscy krzyczeli, uderzali głowami o ściany, zabijali się nawzajem… - zarażeni… Shockwave już zdążył zarazić wiele osób, a ja nie zdołałam im pomóc.

-Ale wy nie zginiecie – nagle mały chłopiec odwrócił głowę w moją stronę, a ja byłam w stanie zobaczyć jego niebieskie oczy. Nie bał się mnie. Dostrzegałam to. Dostrzegałam nadzieję – Wyciągnę was stąd, ale musicie mi zaufać – wyciągnęłam rękę w ich stronę.

Po długim zawahaniu młodsza kobieta wstała, ukazując swoje wychudzone ciało. Za nią podniósł się chłopiec, a na końcu starsza kobieta. Szliśmy w stronę wyjścia powoli, bo wszyscy troje byli wymęczeni. Na zewnątrz czekała już reszta drużyny z pięcioma więźniami, trojgiem mężczyzn i dwoma kobietami. Dlaczego tak mało?

-A reszta? – zapytałam, ale Matt tylko pokiwał głową.

-Jedna cela była pusta, a w kolejnej leżały same martwe ciała - zacisnęłam pięści. Shockwave za to zapłaci.

 -Nie ma czasu na pogaduszki. Trzeba się zbierać – zarządził Jack i spojrzał na Soundwave’a – Otwórz most.

Bot nie czekał ani chwili i od razu otworzył portal. Matt i Jack prowadzili najsłabszych, a ja i Maddy osłaniałyśmy tyły. Całe szczęście, bo nagle, zza rogu wyłoniła się cała zgraja conów, a na czele nowy komandor deceptów, Blitzwing. Przeklęłam w myślach. Wszystko szło tak pięknie, a teraz musieliśmy jakoś zająć tego wariata. Strzelałyśmy, podobnie jak Wave, który jeszcze nie przeszedł przez most, ale ich było o wiele więcej. Kiedy w końcu wszyscy przeszli przez portal, nadeszła nasza kolej. Blitzwing zauważył, że się wycofujemy i użył swej najlepszej broni by nas zatrzymać. Jego wyrzutnie rakiet wystrzeliły i uderzyły tuż za nami. Wybuch tylko wrzucił nas do mostu, na szczęśnie nic nam się nie stało, choć plecy po upadku nieco mnie bolały. Ale się udało. Uratowaliśmy więźniów, a przynajmniej ich część…

Po przybyciu Lily od razu przeniosła ocalonych do skrzydła szpitalnego, gdzie zostali przebadani, wyleczeni i nakarmieni. Całe szczęście, u żadnego z nich nie wykryliśmy obecności mrocznego energonu, a więc wszyscy byli zdrowi. Shockwave nie zdążył położyć na nich swoich brudnych łapsk.

***

Kierowałam się do swojego pokoju, by odpocząć, kiedy zaczepił mnie Mike. Dosłownie wpadł na mnie, kiedy wybiegał ze swojego pokoju. Widać było, że bardzo się gdzieś spieszył.

-Ej, a ty gdzie? Pali się, czy co? – starałam się udawać, że jestem spokojna i wyluzowana, by go nie martwić, choć w cale taka nie byłam.

-Nie, nie pali się – odparł – Ale znalazłem coś, raczej miejsce, które cię zainteresuje – zmarszczyłam brwi. Mnie?

-Dlaczego? Co znalazłeś? – Mike nie odpowiedział, a zaciągnął mnie do swojego pokoju. Kurwa, jak tu dziwnie bez Sama…

Chłopak usiadł przy biurku, na którym leżał stary, ale działający komputer. Mike i Raf go trochę przerobili. Możemy nawet podłączyć się do jedynej, ocalałej po ataku conów satelity i szukać czegoś w tym, no…Internecie! Ciemnowłosy otworzył stronę, na której widać było jakiś budynek.

-Co to jest?

-Stary szpital w Indiach, w którym głównie leczono ludzi chorych na raka. Jest opuszczony od początku wojny, ale dowiedziałem się, że trwały w nim prace nad lekiem.

-Co ty wygadujesz…

-Też nie mogłem w to uwierzyć, ale podobno lekarze zdołali wytworzyć szczepionkę na raka.

-Skończyli ją?! – wydarłam się w emocjach.

-Tak, skończyli.

-Jezu, Mike, to… To niesamowite.

Przytuliłam się do chłopaka najmocniej jak umiałam. Jeżeli to rzeczywiście prawda, jeżeli znaleźli lek, to zdołam uratować mamę!

-Rachel! Udusisz mnie! – zaśmiałam się i wypuściłam chłopaka z objęć – To co teraz? Wyruszamy od razu?

-My? – zdziwiłam się.

-Będę ci potrzebny. Przejrzałem mapy szpitala, wiem gdzie co jest. No i rozpoznam lek, jeżeli rzeczywiście powstał.

-Dobra, niech ci będzie. Tylko dam znać tacie. Powinien wiedzieć, że jesteśmy blisko do znalezienia leku.

Już nie czekając na odpowiedź wybiegłam z pokoju, podobnie jak wcześniej Mike i udałam się wprost do skrzydła szpitalnego, gdzie z pewnością siedział tata. Wparowałam na salę i od razu zobaczyłam siedzącego przy mamie Schoot’a. Szybkim krokiem podeszłam do niego i powiedziałam prosto z mostu.

-Znaleźliśmy lek – mężczyzna spojrzała na mnie ze zdziwieniem i początkową dekoncentracją – Znaczy się Mike znalazł.

-Lek? Na raka?

-Tak! W Idniach jest taki szpital, gdzie pracowano nad szczepionką i udało się, lek powstał!

-Jesteś tego pewna? – zmierzył mnie wzrokiem.

-Tak! Znaczy, tak pół na pół – szatyn pokiwał z niedowierzaniem głową.

-Rachel… Ludzie próbowali stworzyć lek już od naprawdę wielu lat i nigdy im się to nie udało. Jakie są szanse, że w tym szpitalu odnajdziesz to, czego tak szukasz, skoro to nawet nie istnieje.

-Istnieje…

-Powinnaś zostać tu, z mamą – pokazał ręką na śpiącą kobietę – Brakuje jej ciebie, tęskni, potrzebuje kontaktu z córką. Lily robi wszystko co może by jej pomóc, ale kontakt z bliskimi jest podobno najlepszym lekiem.

-Nie, jeżeli znajdę prawdziwy lek. A znajdę go.

Odwróciłam się na pięcie i udałam prosto do mostu, gdzie czekał już na mnie Mike. Nie przebrał się w kombinezon, ale w sumie nie musiał bo i tak nie powinniśmy spotkać tam żadnych conów. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz